"Udałam się w rodzinne strony mamusi, bo tak się kiedyś umówiłyśmy. Na wieczór zaszłam do ludzi, którzy kupili kiedyś majątek mojego dziadka. Przyznałam im się, kim jestem. Bardzo się dziwili, ale bali się mnie trzymać. Nie miałam jednak, gdzie pójść. W końcu umówili się z innymi na wsi, że każdy będzie mnie trochę trzymał u siebie tak, że wszyscy będą winni i jeden drugiego nie wyda. Zrobili taką, znaczy się, jedność. Wieś ta nazywała się Osiny”.
To fragment relacji złożonej w 1947 roku w żydowskim sierocińcu w Bytomiu przez 15-letnią wtedy Esterę Borenstein. To też jedyne pisemne świadectwo niezwykłej jak na owe czasy postawy mieszkańców polskiej wsi. Do bohaterki dotarła Marta Rebzda. Dziennikarka nagrała z nią rozmowę. Zachęciła też do starań o przyznanie gospodarzom, Marcjannie i Józefowi Goławskim, medalu Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata.
Odznaczenie to zostało przyznane w listopadzie 2018 roku.
"Dobro wraca podwójnie" - Marta Rebzda
reż. Waldemar Modestowicz
real. akust. Andrzej Brzoska
muzyka: Piotr Moss
Relacja Estery Borenstein:
Protokół zeznania świadka
U aryjczyków
Zeznaje: Estera Berensztejn, ur. 15 XII 1932 w Sobolewie, woj. warszawskie.
Imię ojca Ela, imię matki Toba Brawerman, Zam[ieszkała] ul. Prusa 23, "Dom Dziecka"
Tatuś mój umarł w 1942 roku, ja z mamusią i 2 młodszymi braćmi mieszkaliśmy w mniejszym ghecie w Sobolewie. Później niemcy zaczęli wszystkich Żydów wywozić. Mamusia chciała oddać wszystkie rzeczy do gospodarza Wiśniocha ze wsi Sobolew. Ale on zdążył wywieźć tylko maszynę do szycia i już musieliśmy uciekać, bo była akcja. Było to jesienią 1942 roku. Przez 3 miesiące ukrywaliśmy się przez dzień w lesie, a nocą spaliśmy w stodołach, piwnicach, lub na strychu u znajomych chłopów. Robiło się coraz zimniej, śnieg już upadł i nie można było dłużej być w lesie.
Niemcy wtedy ogłosili, że można wrócić do ghetta, że nie będą już zabijać. Wróciliśmy, trzy rodziny mieszkały w jednym pokoju, tak trudno było o mieszkanie. Trwało to jednak krótko. Wiedzieliśmy dobrze, że tak nie będzie żeby niemcy nie męczyli. Ciągle zabijali, w końcu zabrali wszystkich Żydów. Sortowali, starych od razu zabili, a młodych wpakowali do wagonów.
Nas też wepchnęli do wagonu. Było tam ciasno, ciemno, ani stać, ani siedzieć. Braciszek dusił się, dusił się aż zadusił się. Ja też myślałam, że nie będę mogła żyć, tak było duszno. Gdy pociąg ruszył, wszyscy się przewrócili, i ci co byli przy drzwiach upadli na tych, co stali z tyłu. Mnie się wtedy robiło lżej, bo byłam na wierzchu. Coraz więcej trupów było w wagonie i zrobiło się trochę luźniej.
Prosiłam mamusię, żebyśmy wyskoczyły, bo lepiej się zabić, niż dłużej się męczyć, bo tak to ani śmierć, ani życie. Mamusia powiedziała, żebym sama wyskoczyła, ale nie chciałam i bardzo prosiłam, żeby ona pierwsza to zrobiła. Wyskoczyła i widziałam przez okienko, że się podniosła i ucieka. Mnie ludzie wysadzili przez okienko, trzymałam się już tylko za haki. Bałam się skoczyć, to oderwali mi ręce i upadłam w śnieg. Strzelali za mną, ale nic mi się nie stało.
Nie mogłam jednak znaleźć mamusi i nie wiedziałam, w którą stronę pójść. Spotkany Polak mi powiedział, że idę w stronę Treblinki, żebym poszła w odwrotną stronę, do Siedlec. Byłam tak spragniona, że jadłam śnieg. Nocą zaszłam do jakiejś wsi i od razu wpadłam na posterunek policji. Na szczęście już nikogo tam nie było. Szłam od chaty do chaty i nikt nie chciał mnie wpuścić na noc.
W końcu zaszłam do takiej starej babci na końcu wsi i ta mnie wpuściła. Zawsze tak bywa, że biedny prędzej pomoże niż bogaty. Ta babcia też mi powiedziała, że jakaś kobieta szukała dziewczynki. Domyśliłam się, że to moja mamusia. Rano poszłam jej śladami, ale jej nie znalazłam. Zostałam sama, a miałam tylko 10 lat. Jeden gospodarz na kolonii pozwolił mi przez 2 tygodnie być u siebie. Blisko nas ukrywali się Żydzi w jednej stodole i raz zaczęli strzelać do przejeżdżających niemców. Potem była obława i ten gospodarz bał się mnie dłużej trzymać. W nocy musiałam pójść do lasu.
Zima była tęga, mróz, śnieg. Pod lasem stała stodoła, weszłam przez wyłamaną deskę i zagrzebałam się w sianie. Zrobiło mi się trochę cieplej. Nagle usłyszałam, że śnieg skrzypi. Myślałam, że to niemcy, ale to był jeden żydowski chłopiec z Siedlec, który nocował w tej stodole. Całą noc opowiadaliśmy sobie wszystko, rano było po obławie i wróciłam do mego gospodarza.
Siedziała u niego jedna kobieta, Żydówka, która też wyskoczyła z pociągu. Powiedziała, żebym dołączyła się do niej i kilku innych Żydów i razem będzie nam lżej, bo gdzie pójdę sama jedna. Mój gospodarz mi odradził, bo dziecku samemu zawsze łatwiej będzie się ukryć, niż, jak jest kilku razem. Dał mi chleba, parę złotych i nauczył, żebym nikomu się nie przyznała, że jestem Żydówką, tylko sierota polską.
Poszłam sama drogą, po pewnym czasie usłyszałam, że furmanka jedzie. Obejrzałam się, a to już ci Żydzi siedzieli na wozie razem z niemcami. Dobrze mi gospodarz radził. Szłam dalej, wstępowałam po drodze do domów, by się ogrzać i zjeść coś.
O nocleg trzeba było zawsze iść do sołtysa wsi, który dawał kartkę do jednego z gospodarzy. Jeden gospodarz tak długo pytał i pytał, aż poznał, że jestem Żydówką i poszedł z pretensją do sołtysa, że kogo mu posłał na noc. Sołtys powiedział, żeby mnie odwiózł na posterunek. Była noc, mróz, zawierucha, chłop zaprzągł konia, posadził mnie przed sobą, żebym mu nie uciekła i zawiózł na posterunek. Prosiłam, płakałam, wiedziałam dobrze, że jadę na śmierć. W końcu dał się uprosić, żeby nie powiedział, kto ja jestem.
Posterunek był już zamknięty, to mnie zawiózł do policjanta, do domu. Tam mnie badali, badali, ale się nie przyznawałam. Kazali mi mówić pacierz, a ja nie umiałam. Powiedziałam, że sieroty nikt pacierza nie uczył. Policjant mnie zaprowadził na nocleg do sołtysa. Całą noc nie spałam, myślałam, że to już moja ostatnia.
Nazajutrz było na posterunku wielu Żydów, których złapali. Policjanci zabrali im wszystko i wyprowadzili na rozstrzał. Potem mnie badali, badali i w końcu poznali, że jestem Żydówką. Puścili mnie jednak i jeszcze nauczyli, jak się mam przeżegnać i że jak wejdę do czyjejś chaty to żebym nie powiedziała: dzień dobry, tylko - "pochwalony Jezus Chrystus". Odeszłam i czułam się jak nowo narodzona.
Poszłam w stronę Łukowa, wieczorem znów nikt nie chciał mnie wpuścić na nocleg, tylko, żebym poszła do sołtysa po kartkę. Bałam się sołtysa i znów pomogła mi całkiem biedna staruszka.
Rano przyszłam do Łukowa, widziałam, jak niemcy prowadzą Żydów do pracy. Udałam się w rodzinne strony mamusi, bo tak kiedyś umówiłyśmy się. Na wieczór zaszłam do ludzi, którzy kupili kiedyś majątek mego dziadka. Przyznałam im się, kto jestem, bardzo się dziwili, ale bali się mnie trzymać. Nie miałam jednak gdzie pójść i w końcu umówili się z innymi we wsi, że każdy będzie mnie trochę trzymał u siebie, tak, że wszyscy będą winni i jeden drugiego nie wyda. Zrobili taką, znaczy się, jedność. Wieś ta nazywała się Osiny. Byłam tam do wiosny.
Potem wróciłam na kolonię, gdzie byłam poprzednio u Józefa Goławskiego. Przeszło kilka miesięcy, a tu sąsiedzi grozili, że oskarżą mego gospodarza, bo trzyma żydowskie dziecko. Uwziął się zwłaszcza na mnie jeden Polak, wysiedlony z Poznańskiego. Gospodarz odesłał mnie do swojej córki, u której byłam całe lato. Znów się sąsiedzi jej o mnie dowiedzieli, jeden powiedział drugiemu w sekrecie i sekret się rozszedł po wsi. Musiałam wrócić do Goławskiego, który mnie teraz już ukrywał przed wszystkimi. Ale pewnego wieczoru zobaczył mnie znienacka ten Poznaniak i poszedł z tym do księdza. Ksiądz zawołał Goławskiego i powiedział, że niemcy mogą przez to całą wieś spalić i ten musiał mnie wypędzić.
Chciałam pójść do Sobolewa, bo już mi było wszystko jedno. Po drodze zaszłam do znajomych na wsi Koziejaty [Kozielaty]. Chcieli mi pomóc, ale się bali swego zięcia, bo ten zabił już kilku Żydów. Dali mi jeść i posłali do jednej bogatej, bezdzietnej kobiety, Genowefy Pieniakowej na wsi Kłoczew. Byłam u niej 2 lata i ona nie wiedziała, że jestem Żydówką, bo też już umiałam wszystko, jak Polka.
Po oswobodzeniu nie chciałam wrócić do Żydów, już myślałam, że naprawdę jestem Polką, tak się przyzwyczaiłam do udawania. Ludzie mnie namówili, żebym odeszła od Pieniakowej, bo ona nawet do szkoły mnie nie posłała. Miała już swoje własne dziecko i ja musiałam pracować. Na posiedzeniu gminy w Kłoczewie, wójt powiedział, że jest we wsi sierota, którą należałoby się zająć. Jeden bezdzietny profesor chciał mnie wziąć za swoją córkę, ale zabrał mnie ksiądz i byłam u niego 2 tygodnie.
Pewnego razu byłam w kościele i jeden pan zaczął ze mną rozmawiać. Powiedział mi, że w Rykach jest jedna bogata restauratorka, która chciałaby wziąć dziecko za swoje. Tak długo mnie namawiał, aż poszłam do niej, nawet bez wiedzy księdza. Krótko u niej byłam, a już zaczęła mnie traktować, jak służącą. Wstydziłam się wrócić do księdza, ale wtedy zajął się mną aptekarz tego miasteczka. Był dla mnie bardzo dobry, miałam przystąpić do komunii, sprawił mi piękną nową suknię i bardzo się cieszyłam.
Ale dowiedzieli się o mnie Żydzi i zaczęli mnie ciągnąć i namawiać. Przyjechał jakiś pan i powiedział, że jest moim wujkiem. Nie chciałam nawet słuchać tego, co mi mówił. Raz przyjechał, wziął mnie za rękę i nie chciał wypuścić, tylko, żebym pojechała z nim do Warszawy. Wyrywałam się, płakałam, ale nic nie pomogło. W Warszawie pobyłam trochę u niego i przyzwyczaiłam się. Czasem jeszcze mi trochę było szkoda aptekarza.
Potem oddali mnie do sierocińca.
Protokółowała: Podpis świadka:
Ida Gliksztejn Borensztain Estera
Bytom 12/X 1947
Na słuchowisko "Dobro wraca podwójnie" zapraszaliśmy w niedzielę (21.03) po godz. 21.00.
kk